czwartek, 30 września 2010

Tytułem wstępu...

Podobno czytelnictwo w Polsce nie tyle ledwo dyszy, co dawno już padło i nie ma już szalonych zapaleńców, którzy w dzieciństwie  do późnej godziny czytali przy latarce kryjąc się przed rodzicami pod szczelnie owiniętą kołdrą, a kilkanaście lat później nie byli w stanie oderwać się od książki, dopóki nie przeczytali ostatniej stronicy nie bacząc, że z samego rana budzik-okrutnik będzie wzywał do pracy. Czytamy za mało, kupujemy za mało, biblioteki zamykane są jedna za drugą, generalnie wstyd i poruta... A przecież, kiedy rozglądam się wśród znajomych i znajomych znajomych, których mieszkania niemalże pękają w szwach od posiadanych książek, mam wrażenie, jakby właśnie oni wyrabiali całą  normę w czytelnictwie. Więc ta nasza statystyka nie do końca jest prawdziwa i nie rozumiem, skąd taka czarna wizja, którą straszą nas już od lat...

Fakt, sama czytam mało, za mało, ale dawno minęły czasy beztroskiego dzieciństwa, kiedy w każdej wolnej chwili łapczywie pochłaniałam kolejne tytuły, a biblioteka była niemal moim drugim domem. Odkąd pracuję i cały dzień spędzam z nosem w papierach biorąc często dodatkową pracę do domu, brakuje mi czasu, a nawet ochoty, żeby odciąć się od rzeczywistości i pogrążyć w lekturze. Może więc blog zmusi mnie do częstszego sięgania po książkę? A przecież książki kupione i nieprzeczytane może nie dorównują jeszcze ilością książkom przeczytanym, ale zajmują coraz więcej miejsca w naszej biblioteczce i nigdy nie było ich aż tak wiele. Najwyższy czas zacząć powoli opróżniać tę moją zakurzoną spiżarnię...